Witajcie Kochani, Wyobraźcie sobie, że na wariackich papierach wybrałam się na szybkie wakacje do Polski. Na wariackich, ponieważ całkiem nie miałam głowy i dziesięć dni minęło jeszcze bardziej błyskawicznie, niż się spodziewałam...
Przed samym wyjazdem skoczyliśmy z Lubym na relaksacyjną kolacyjkę. Powoli delektowałam się serowym fondue, a później to już był istny galop!
Jak zwykle lecieliśmy z Chalreroi, gdyż z północy Francji mamy na to belgijskie lotnisko najbliżej.
Wylądowaliśmy w Warszawie, a stamtąd przejechaliśmy do Łodzi. Czas mijał na spotkaniach rodzinnych i miłe chwile spędziliśmy przed Manufakturą.
W tym roku także czekała na nas plaża z orzeźwiającymi Mojito i szczególnie mi smakowały, gdyż trafiliśmy akurat na wielki upał:)
Odkryliśmy świetną żydowską restaurację o wdzięcznej nazwie Anatewka (pierwsze foto powyżej). Okazało się, że nie tylko jedzenie przepyszne, ale w karcie znajdowało się moje ulubione wino Gewurztraminer. Wino było idealnym wstępem do wydarzeń powakacyjnych, ale o tym napiszę za chwilkę:)
Na ostatnim foto Luby przygotowuje się do wielkiego lotu...
Między dwoma budynkami kompleksu Manufaktury rozpięto bowiem w tym roku linę i po tej linie można było się przejechać.
To zdecydowanie przyjemność dla tych, którym wysokość nie straszna i tak więc ja zostałam w dole i pstrykałam zdjęcia:)
Na Piotrkowskiej spotkałam Misia Uszatka, a w jednej z bram odwiedziłam koci tea room...
Kocie Oczy serwują herbatkę, ciasto itp. i na małej, ale ciekawej przestrzeni urzęduje bodajże pięć kotów.
Jest cicho i kameralnie i futrzakom zdecydowanie udziela się leniwa atmosfera.
Pomiędzy przyjemnościami znalazłam czas na małe zakupy i zaopatrzyłam się w kordonki, igiełki i tym podobne akcesoria. Wpadła mi w ręce także torebeczka z sowami i artykułowany konik:)
W prezencie dostałam dużo lalkowych ubranek i drobiazgów, które z pewnością Wam pokażę w przyszłości.
Po wieczornym powrocie z polskich wakacji do Francji przepakowaliśmy walizkę, aby następnego dnia rano wyruszyć na ślub do Alzacji.
Tempo dało mi się we znaki, ale nawet dwunastogodzinna podróż nie odebrała mi przyjemności podziwiania miasteczka Kaysersberg i w ogóle widoków, które naprawdę zapierały dech w piersiach.
Trafiliśmy na lokalny festyn i tam napiliśmy się piwa i zjedliśmy tradycyjny Flammekueche.
Słuchaliśmy występów akordeonistów i alzackiego języka, a następnego dnia, przed ślubem, poszliśmy skosztować win z pobliskich winiarni i jeszcze przed obiadem udało nam się zakupić parę butelek organicznego Gewurztraminer'a i Riesling'a.
Muszę przyznać, że obiadowy Flammekueche w restauracji nie smakował mi tak bardzo, jak ten na festynie, ale również był dobry i przy okazji miałam okazję znów dogodzić sobie orzeźwiającym, niemieckim piwem:)
Co do samego miasteczka Kaysersberg, to zauroczyło mnie ono uliczkami i zabudową. Czułam się jak w średniowieczu.
Wynajęliśmy mieszkanie, które kiedyś było chyba kuźnią. Nad podwójnym wejściem znajdował się kamienny symbol podkowy:)
W drodze powrotnej pstrykałam zdjęcia z samochodu i przymknijcie proszę oko na ich jakość, ponieważ mój telefon zdecydowanie nie spełnia się w roli aparatu:)
Mimo że tak krótko miałam okazje przebywać w Alzacji, to zdążyła mnie w sobie rozkochać. Na pewno tam wrócę i zjem jeszcze niejednego precla.
Teraz już jestem z Wami z powrotem i będę nadrabiać zaległości w blogosferze.
Ślę Wam moc buziaków i ciepłe uściski.
PEACE